Sylwetka profesora Marka Eminowicza
Marek Eminowicz (ur. 11 XII 1933 – zm. 13 I 2013) był legendarnym nauczycielem historii w V LO. Przy okazji przemianowania jednej z Krakowskich ulic na ulicę profesora Eminowicza, prezentujemy tekst autorstwa Agnieszki Figiel – Absolwentki VLO z 2001 roku. Popularny „Emin” był wyjątkowym nauczycielem, który pod dowolną szerokością geograficzną potrafił wskazać piękno w rzeczach prostych i prawdę wśród pomieszania.
Praca „Emin – nauczyciel w PRL”, dotyczy działalności Profesora Marka Eminowicza w czasach PRL. Tekst powstał w czasie, gdy Profesor wciąż uczył i intensywnie podróżował z młodzieżą. Praca zdobyła wyróżnienie w konkursie HISTORIA BLISKA pt. „Praca w PRL: dla siebie, dla społeczeństwa, dla systemu?”, zorganizowanego w 2001 roku przez Fundację Batorego i Ośrodek KARTA. Przy okazji uprzejmie prosimy autorkę tekstu o kontakt z naszym stowarzyszeniem.
Emin: nauczyciel w PRL
WSTĘP
PRL przetrwała 45 lat; to niewiele w skali ponad tysiącletniej historii naszego kraju, jednak w skali jednostki ludzkiej to szmat czasu. Dla mnie jest to historia, bo choć na moim akcie urodzenia widnieje jeszcze orzeł bez korony, to moja edukacja szkolna miała miejsce już w trzeciej RP. Wcześniejsze pokolenia musiały jednak w PRL egzystować, a to oznaczało pracę. W zależności od indywidualnych wyborów mogła to być praca dla siebie, dla społeczeństwa lub dla systemu. Ci, którzy pracowali dla siebie, nie angażowali się w politykę, za to często gromadzili majątki, co pozwoliło im po przełomie 1989 roku stać się zaczynem polskiego kapitalizmu. Ludzie pracujący dla systemu opóźniali przemiany społeczne i to oni odpowiadają w dużej mierze za nasze obecne zacofanie. Ja sama za najcenniejszy rodzaj pracy, uważam pracę dla społeczeństwa; to właśnie ci, którzy mimo niesprzyjających, a czasem wręcz niebezpiecznych uwarunkowań starali się krzewić podstawowe zasady moralne oraz przekazywać niezafałszowaną wiedzę sprawili, że kraj nasz szybko dźwiga się z zapaści. Dla mnie przykładem takiego człowieka jest emerytowany historyk V liceum ogólnokształcącego prof. Marek Eminowicz.
O tym, że Marek Eminowicz jest postacią nietuzinkową i jedyną w swoim rodzaju, nikogo nie trzeba przekonywać. W Krakowie jest powszechnie znany i lubiany, jego sława sięga daleko poza mury liceum czy środowisko historyczne. Zdawać by się mogło, że nietrudno napisać monografię takiej osoby, zwłaszcza, gdy spotyka się ją, na co dzień w szkole. Okazuje się jednak, że ilość anegdotek szkolnych związanych z Profesorem, którymi chętnie częstują absolwenci i nauczyciele, jak i masa relacji i zdjęć z wypraw, które chciałoby się zamieścić, przekracza ramy tej pracy. Okaże się więc, czy potrafię odsączyć kwintesencję i ukazać całą prawdę o Profesorze.
Mój pierwszy kontakt z Profesorem był przeżyciem traumatycznym. Byłam wtedy uczennicą drugiej klasy i zdawałam sobie sprawę z tego, że w V Liceum Ogólnokształcącym nie brak zjawisk zaskakujących i niestandardowych. A jednak na to nie byłam przygotowana. Mały, brodaty człowieczek wkroczył do sali historycznej i powiódł po nas taksującym spojrzeniem; to, co działo się potem, wielokrotnie powracało do nas w nocnych koszmarach. Ustawieni jak skazańcy pod ścianą drżeliśmy w oczekiwaniu na pytania, które w nieprawdopodobny sposób zawsze trafiały na tego, który nie znał odpowiedzi. Może to wyciągnięty agresywnie w stronę „ofiary” wskazujący palec tak nam mieszał w głowach? Po prawdzie, to najbardziej chyba baliśmy się wyśmiania przez Profesora, albo, co gorsza, niezwykle upokarzającego „nastukania” do pustych głów. Koszmar potęgował zupełnie niejasny i nieprzewidywalny system oceniania – ołówkowe i długopisowe jedynki czy „iksy”, które działały zgoła odwrotnie od ich przeznaczenia.
Nie mogliśmy się też nadziwić, skąd w Profesorze bierze się tyle złośliwości i jak pogodzić ten fakt z częstymi odwiedzinami absolwentów, którzy najwyraźniej byli z nim w bardzo serdecznych stosunkach. Poznanie Profesora zajęło nam o wiele więcej czasu, niż jemu odszyfrowanie nas. Jego talent pedagogiczny przejawia się chyba między innymi w tym, że nieomylnie rozpoznaje talenty i uzdolnienia, bardzo trafnie ocenia możliwości swoich uczniów. Choć zabrzmi to banalnie, widać po nim, że uwielbia ludzi. Sam zresztą nie ma oporów przyznać, że z wzajemnością.
Profesor Eminowicz uczy od ponad czterdziestu lat; jeszcze dłużej jeździ z młodzieżą na wyprawy, które początkowo nie miały takiego zasięgu geograficznego. Przeżył PRL jako buntownik, co zaważyło na jego losach i rozwoju pracy zawodowej. Jako nauczyciel historii stawał przed szczególnymi dylematami etycznymi. Nie godził się na fałszowanie historii współczesnej; uczył młodzież krytycyzmu i wychowywał w duchu patriotyzmu. Tu widać już jasną i zdecydowaną odpowiedź na pytanie konkursowe – Profesor pracował dla społeczeństwa. W tej pracy spróbuję wykazać, z czego wynikała jego piękna, niepopularna przecież, postawa.
POCHODZENIE I PATRIOTYCZNE TRADYCJE W RODZINIE
Genealogia to gałąź historii traktowana nierzadko hobbistycznie przez historyków, o ile poszukiwanie przodków nie dotyczy rodzin królewskich czy wielkich rodów. To chyba błąd, bo przecież dzieje każdej rodziny wnoszą „coś” do historii plemion, narodów, a nawet międzynarodowych wspólnot kulturowych czy religijnych. To „coś” może urastać do niebotycznych rozmiarów w miarę prowadzenia poszukiwań genealogicznych, okazuje się bowiem nierzadko, że więzy krwi łączą jednostki wybitne, pospolite a nawet rzezimieszków w jedną wspólnotę, dając miniaturowy obraz przemian społecznych i kulturowych na przestrzeni pokoleń.
Tak chyba rozumie genealogię Profesor Eminowicz, dla którego od dziecka „historie rodzinne” stanowiły przedmiot zainteresowania, a może nawet i obsesję. Informacji o rodzinie poszukuje już bardzo długo, udało mu się nawet wydać monografię „Rodzina Eminowiczów” w roku 1988. Eminowiczowie wywodzą się z narodu ormiańskiego; przybyli do Polski z Adrianopola, gdzie trafili w czasie diaspory. Szybko ulegli spolszczeniu i nadano im szlachecki herb „Dołęga”. Historię rodziny Profesor wywodzi od Murata Eminowicza, którego wspomina najstarszy przekaz historyczny z 1628 roku. „Czuję się dumny, że moje korzenie wywodzą się z tak prastarego indoeuropejskiego narodu,” przyznaje profesor, „Armenia to najstarsze chrześcijańskie państwo – ochrzczone w V w n.e., a więc wtedy, kiedy istniało jeszcze cesarstwo zachodniorzymskie! Poza tym Ormianie wynaleźli wino jak i wiele innych rzeczy, już nie mówiąc o tym, że Arka Noego wylądowała na Górze Ararat.” Jednak Profesor nigdy nie odwiedził Armenii, chociaż jego wyprawy docierały o wiele dalej. „Moje wyjazdy za granicę zaczęły się dość późno i wychodziłem z założenia, że jak dostaję paszport, to muszę „zaliczać” kraje niekomunistyczne. Bo nie wiadomo kiedy znowu odmówią mi wydania paszportu. Myślałem, że do ZSRR czy Jugosławii będę mógł i tak jeździć – dlatego nigdy nie odwiedziłem Armenii, bo była republiką ZSRR, czyli łatwo dostępną.” Profesor należy do towarzystw ormiańskich, zapisał się także do katolickiej gminy ormiańskiej.
Mówiąc o patriotycznych tradycjach w rodzinie można cofnąć się aż do roku 1648 i oblężenia Lwowa przez Kozaków pod dowództwem Chmielnickego i Tuhajbeja. Część okupu, jakie zapłaciło wtedy miasto, pożyczono z pieniędzy zostawionych przez Murata Eminowicza. Ponad dwieście lat później Władysław Eminowicz będąc oficerem w armii austriackiej przystąpił do powstania 1863 w zaborze rosyjskim jako zwykły szeregowy. Potem wsławił się w bojach Wincenty Eminowicz, pradziad Marka, również oficer austriacki. Za dezercję i udział w powstaniu został zdegradowany i uwięziony; po amnestii i wyjściu na wolność założył krakowską straż pożarną – ochotniczą i zawodową, był bardzo popularną postacią w Krakowie. W wojnach o odzyskanie i utrwalenie niepodległości Polski walczyło siedmiu Eminowiczów. Warto tu wymienić Romana (stryjecznego brata ojca profesora) – poetę, który służył w Legionach, brał udział w odsieczy Lwowa (za bohaterstwo został przedstawiony do orderu Virtuti Militari), później walczył na froncie litewsko – białoruskim, wreszcie – brał udział w wojnie bolszewickiej 1919-20 i pod koniec roku 20. zginął od rany postrzałowej w bitwie pod Zwiachlem. Natomiast stryj Profesora, Kazimierz, jako 17-letni chłopiec zginął w obronie Lwowa i jest pochowany na „Cmentarzu Orląt”.
Z patriotyzmem niekoniecznie trzeba się urodzić; nieraz trzeba do niego dorosnąć. Jednak w przypadku Marka Eminowicza miłość do ojczyzny i zasady moralne wyniesione z domu rodzinnego właściwie nie zmieniały się przez całe życie – gdy z kolegami konspirował w Związku Walczącej Młodzieży Polskiej, gdy oparł się indoktrynacji w więzieniu, gdy wreszcie jako nauczyciel bronił prawdy o Polsce.
Profesor urodził się 11 XII 1933 roku w Krakowie jako jedyny syn Juliusza Eminowicza, obrońcy Lwowa i Kresów Wschodnich, leśnika, a od 1938 nadleśniczego ze Starego Sącza i Marii z domu Weiss. Tuż przed wybuchem II Wojny Światowej z matką i siostrą Marią ewakuowali się na Lubelszczyznę, gdzie odbywały się szczególnie krwawe walki. Po kampanii wrześniowej odnalazł ich ojciec. Wrócili do splądrowanego domu (budynku nadleśnictwa) w Starym Sączu, z którego musieli się wynieść, gdyż Juliusz postanowił, że nie będzie pracować dla Niemców, zaangażował się też w Tajne Nauczanie i Związek Walki Zbrojnej. W kwietniu 1942 Juliusz Eminowicz został aresztowany; wywieziono go do Oświęcimia, gdzie zginął 26 VII 1942.
Często jeszcze spotyka się ludzi, którzy przeżywszy wojnę do dziś cierpią z powodu urazu psychicznego; u jednych jest to tylko awersja do Niemców, inni, mniej wytrzymali, wręcz tracą przytomność na dźwięk języka niemieckiego. Wojna wybuchła, gdy Marek Eminowicz miał sześć lat; zabrała mu szczęśliwe lata dzieciństwa oraz ojca. „Śmierć Ojca nie zmieniła mego stosunku do Niemców; jako Polak wychowywałem się wg teorii ‚dwóch wrogów’ i dalej widzę w perspektywie zagrożenie niemieckie, może teraz bardziej ekonomiczne niż fizyczne.”
DZIAŁALNOŚĆ KONSPIRACYJNA
„Pryszczaci”, nazywani także „młodszymi braćmi Kolumbów”, to pokolenie urodzone na kilka lat przed wybuchem II Wojny Światowej. Wojnę przeżyli jako dzieci, lecz po jej zakończeniu byli już w pełni świadomymi młodymi ludźmi, nie akceptującymi narzuconego systemu. Jeśli ktoś był wychowany w duchu patriotyzmu, miał żal do siebie i czasu, że nie mógł brać udziału w walkach. W czerwcu 1950 roku wybuchła wojna w Korei, która dla wielu, a także i dla tych młodych ludzi, była zapowiedzią III Wojny Światowej. Zaczęły wtedy masowo powstawać tajne organizacje; jak powiedział Profesor w wywiadzie dla „Życia”: „ich spis wydany w PRL przez MSW z nadrukiem „Tajne” ma wielkość i grubość książki telefonicznej”.
Marek Eminowicz uczył się wtedy w krakowskim Liceum im. Jana III Sobieskiego, dlatego ogromny wpływ wywarły na nim wydarzenia roku 1950. Dwóch absolwentów tego Liceum – Bogdan Różycki i Marek Kubliński – próbowało rozbroić milicjanta. Na Rynku krakowskim doszło do strzelaniny, podczas której obaj zostali ciężko ranni; próbowali taksówką uciec za miasto. Nie wiadomo, czy Różycki popełnił samobójstwo, czy został zamordowany – dość, że nie dał się wziąć ubekom. Kubliński zaś miał proces, w wyniku którego został skazany na karę śmierci. Miał dziewiętnaście lat i nie poprosił o ułaskawienie – został stracony.
Zapytałam, czy w klasie był podział na młodzież z domów patriotycznych oraz na oportunistów, chociażby dzieci osób wysoko postawionych. „Podziału nie było. Jednym z aktywistów naszej Organizacji był kolega pełniący funkcję przewodniczącego ZMP w naszej klasie! Do powstania ZMP (1948), który ułatwiał dostanie się na studia wyższe, w ogóle nie było w klasie ideowych czerwonych komunistów. Ja oraz mniej więcej połowa klasy mimo nacisku nie zapisaliśmy się do ZMP.” A jak w nowej sytuacji odnaleźli się nauczyciele? „Zachowywali się przyzwoicie. Chyba tylko prof. dr Franciszek Fuchs robił aluzje polityczne związane z istniejącą sytuacją.” Profesor Fuchs zarażał młodzież patriotyzmem, stracił zresztą pracę z powodu poglądów politycznych. „Nie pamiętam, aby ktoś nas indoktrynował. Większość nauczycieli tak jak i społeczeństwa nie akceptowała systemu, ale była zastraszona.”
Między wyrokiem a wykonaniem kary śmierci na Marku Kublińskim, na jesieni 1950, Krzysztof Gąsiorowski „Plater”, Marek Eminowicz „Grot” i Janusz Machalski „Mirek” założyli „Związek Walczącej Młodzieży Polskiej”. Profesor Eminowicz wspomina, że w porywach organizacja liczyła do 30 osób, była więc relatywnie liczna. W dodatku działała dość długo – dwa lata, co było rzadkością przy bardzo dużej wykrywalności tego typu grup. Było to w czasach, gdy wygasający ruch oporu był sztucznie podsycany przez prowokatorów z UB, a więc młodzieżowe organizacje szukające kontaktu z podziemiem prędzej czy później natrafiały na „kapusiów”. Tak też się stało i w tym przypadku – prowokator podający się za działacza (nieistniejącej) organizacji „Związek Wolnej Europy” skontaktował się w grudniu 1951 z Markiem Eminowiczem, przywódcą ZWMP. W lutym następnego roku zerwano kontakt; 2 października, po półrocznym cichym rozpracowywaniu organizacji, nastąpiły aresztowania.
„Podczas śledztwa i rozprawy nikt się nie załamał,” – wspomina profesor. A przecież kiedy ich aresztowano, mieli tylko po 17, 18 lat. W akcie oskarżenia czytamy: „Gąsiorowski Krzysztof […], Eminowicz Marek […], Machalski Janusz [&], Palczewski Stanisław [&], Rzepecki Andrzej [&] są winni: że usiłując przemocą zmienić ustrój Państwa Polskiego na terenie Krakowa brali udział w kontrrewolucyjnym związku [&]”. Brzmi to absurdalnie gdy przyjrzeć się faktycznej działalności organizacji. W październiku 1951 roku na murach krakowskich kościołów rozwieszono klepsydry, przygotowane przez Gąsiorowskiego i Palczewskiego, zawiadamiające o nabożeństwie żałobnym żyjącego i cieszącego się dobrym zdrowiem marszałka ZSRR i Polski Konstantego Rokossowskiego, „na które zaprasza wdzięczny naród”. Zrywali czerwone flagi z budynków partyjnych (miały posłużyć jako płótno namiotowe, ale było to też nawiązanie do powieści „Kamienie na szaniec” – podręcznika sabotażu podczas „okupacji sowieckiej”). Wypisywanie haseł antyradzieckich na murach, gromadzenie map i samoszkolenie z zakresu terenoznawstwa, łączności, zagadnień saperskich i dywersyjnych, a także plany zdobycia broni – taka była rzeczywistość. Profesor wielokrotnie podkreślał, jak wiele mieli wiele szczęścia, że w końcu nie udało im się ani rozbroić ubeka podczas tzw. „wypraw” ani tym bardziej nikogo zabić. Kary były więc dość łagodne, także z uwagi na ich wiek: Gąsiorowski 8 lat, Eminowicz -7, Machalski – 5, Palczewski – 7, Rzepecki – 5.
Za działalność w nielegalnej organizacji zapłacili kilkoma latami więzienia, a karalność miała się później odbić na ich dalszym życiu w PRL. W pewnym sensie nie tylko utracili młodość, ale i szansę na karierę, gdyż nic nie zapowiadało końca Polski Ludowej. Pomimo tego, że kierowały nimi bardzo dojrzałe ideały, zastanawiałam się, czy być może nie oceniają dziś całej inicjatywy jako dziecinady. „To za mocne słowo, było to jednak ‚porywanie się z motyką na słońce’. Dawaliśmy wyraz swej dezaprobacie dla stalinizmu, a że nie mieliśmy broni nie doszło do większej tragedii. Nikt z nas nie żałował tego, co robił! To ważne, że nie żałuję do dziś. Postawa nasza była raczej normalna; karierowicze wybierali ZWM, potem ZMP, wreszcie PZPR.”
WIĘZIENIE PROGRESYWNE W JAWORZNIE
Przesłuchiwano ich najpierw w Wojewódzkim Urzędzie Bezpieczeństwa Publicznego przy Placu Inwalidów, potem w więzieniu na Montelupich w Krakowie, gdzie na parterze był wydzielony oddział UB – nie podlegający komendantowi więzienia. W marcu zapadł wyrok, a w maju 1953 roku Marek Eminowicz wraz z kolegami ze sprawy został przewieziony do Więzienia Progresywnego w Jaworznie. W czasie wojny w tym samym miejscu mieścił się męski podobóz Oświęcimia, później więziono tam Niemców i volksdeutschów. W ciągu 2 lat zginęło tam aż 7 tysięcy osób. Po Akcji „Wisła” przywieziono tam Ukraińców i Łemków, a w 1951 roku utworzono więzienie dla młodocianych przestępców. Organizował je wieloletni komendant obozu, słynący z okrucieństwa Salomon Morel, człowiek, który w 1994 roku uciekł do Izraela, aby uniknąć procesu. Gdy do Jaworzna trafił tam Marek Eminowicz, Morela zastąpił już Jędrzejowski.
W Jaworznie przebywali zarówno więźniowie polityczni, jak i pospolici; jednak ludzie tacy jak Profesor stali wyżej w hierarchii więziennej. Może to sugerować świadomość polityczną i pewien patriotyzm nawet w zdemoralizowanych warstwach społeczeństwa. Wyobrażam więc sobie eksperyment z więzieniem dla młodocianych jako wielką porażkę systemu – polityczni nie poddali się indoktrynacji (jak się okazuje więzienie zahartowało ich psychicznie), natomiast pospolici zamiast zaniżać poziom etyczny z szacunkiem odnosili się wtedy do działaczy konspiracyjnych.
Zapytałam o indoktrynację w więzieniu; dzisiaj wielu z nas jest skłonnych sobie wyobrażać tego typu zabiegi jako specjalistyczne pranie mózgu, jakie znamy z niezbyt ambitnych filmów. Ze słów Profesora wynika jednak, że rzeczywistość więzień socjalistycznych była inna, nie miała (na szczęście!) nic wspólnego z naukowym podejściem. „O indoktrynacji można mówić tylko w więzieniu w Jaworznie: funkcjonował radiowęzeł przez który emitowano Program 1. Polskiego Radia ze słynną Wandą Odolską, ponadto organizowano nam spotkania, gdzie wątpliwej wartości prelegenci ‚wciskali’ nam podstawy marksizmu, leninizmu. Myślę, że tak naprawdę nikt indoktrynacji się nie poddawał; oczywiście byli tacy, którzy udawali, że w to wierzą, licząc np. że przy rewizji będą mieć zmniejszone wyroki.” Profesor słusznie stwierdził kiedyś, że „janczarów wychowuje się od maleńkości”. Nieudolna i prymitywna propaganda nie przemówi jednak do ludzi prawie dojrzałych, a przede wszystkim – świadomych. Dlatego nie miała szans funkcjonować tzw. makarenkowska reedukacja, system oparty na przydzielaniu więźniom wychowawców (popularnie zwanych „wujami”). Opracował ją sowiecki pedagog Makarenko, który sam „wychowywał” młodych, ale przestępców pospolitych. Bezpośrednie przeszczepienie tego systemu do więzienia, gdzie przebywali „polityczni”, musiało wydać efekty nieoczekiwane i niepożądane. Wychowawcy byli najczęściej słabo wykształceni, nie dorównywali studentom, ich jedyną bronią była umiejętność „podejścia” więźnia nabyta na specjalistycznym szkoleniu. Co ciekawe, z Krajów Demokracji Ludowej jedynie w Polsce przeprowadzono eksperyment wdrożenia reedukacji makarenkowskiej do więzienia.
Więzienie było ciężkie ze względu na pracę fizyczną, nieraz ponad siły. „Ci, którzy mieli mniejsze wyroki, pracowali w kopalniach lub w zakładzie prefabrykacji, zaś ci, którzy mieli większe wyroki, pracowali na terenie obozu, który ogrodzony był podwójnymi drutami, z których wewnętrzne były pod napięciem” – opisuje Marek Eminowicz w piśmie „Jaworzniacy”. Przydzielono go do brygady murarskiej, w której miał wozić zaprawę w ciężkich taczkach. Starszy sierżant Kłosowski, którego Profesor wspomina jako najbardziej „ludzkiego” przełożonego, przeniósł go do brygady malarskiej. W zimie 1953-54 odmroził sobie ręce. Nie mógł liczyć na lekarza obozowego, który popełniał poważne nadużycia w kwestii skierowań i wypisów ze szpitala. Operacji rąk dokonał Jan Mężyk, także działacz ZWMP, student medycyny.
Wczesną jesienią 1954 wdrożono śledztwo w sprawie działalności na terenie więzienia kolejnej organizacji konspiracyjnej. Więźniów porozwożono do różnych zakładów; Marek Eminowicz trafił do Tarnowa, gdzie pół roku podczas śledztwa trzymano go w izolatce. Na wiosnę roku 1955 wybitny krakowski adwokat, Andrzej Rozmarynowicz, przeprowadził rewizję nadzwyczajną w Najwyższym Sądzie Wojskowym i z zasądzonych siedmiu lat wyrok zmniejszono do połowy. Marka Eminowicza przewieziono do Libiąża, gdzie pracował w kopalni „Janina”. Miał tam wypadek (pękła kość w nodze) i trafił do szpitala. Jednak już nie wrócił do pracy – 18 sierpnia 1955 wyszedł na wolność.
Andrzeja Rozmarynowicza poznał Profesor w celi nr 11 na Montelupich, gdzie więziono ich podczas śledztwa. Oprócz niego przebywali tam także Władysław Rynkowski, pseudonim „Michał” (106 Dywizja AK), Marian Kukawski (organizacja „Odwet Górski”), Zbyszek Hołubowski („Ruch Oporu AK”). Rozmarynowicz wywarł ogromny wpływ na Profesora, pomógł mu nie tylko opanować strach, ale poważnie wpłynął na jego charakter i postawę życiową. Była to wybitna osobowość, a wtedy także niekwestionowany autorytet dla Profesora. Podchorąży, następnie oficer AK, wsławił się szeregiem brawurowych akcji, m.in. zdobyciem pieniędzy w drukarni Emisions Bank dla Samodzielnego Batalionu Partyzanckiego „Skała”. Walczył w tym Batalionie, który szedł na pomoc Warszawie, brał udział w walkach pod Moczydłem i Złotym Potokiem w sierpniu 1944 roku. Odkomenderowany do Krakowa jako dowódca patrolu do specjalnych poruczeń dowódcy Kedywu na Polskę Południową, 17 stycznia 1945 rozbraja zaminowane na placu Wszystkich Świętych bunkry, które miały przyczynić się do zniszczenia Krakowa. Ukończył studia prawnicze; 15 stycznia 1952 został aresztowany przez UB pod zarzutem zamiaru obalenia siłą i przemocą ustroju PRL (artykuł 86 paragraf 2 KKWP). Był przesłuchiwany na placu Inwalidów i na Montelupich w Krakowie, oraz na Rakowieckiej w Warszawie. Po rocznym śledztwie, w którym nie udowodniono mu winy, został zwolniony 17 stycznia 1953. Profesor wspomina: „Ja go poznałem na początku października 1952, siedzieliśmy razem w celi 11 w śledztwie na Montelupich w oddziale UB. Był starszy ode mnie o 10 lat, bardzo wykształcony, imponował mi pod każdym względem. Po cichu, aby nie podsłuchiwali ewentualni kapusie, ‚ustawiał’ mnie, jak mam się zachowywać w śledztwie. Ponadto z braku książek i prasy wykładał różne tematy, inni więźniowie też – aby zabić czas, ja np. pamiętam, że wykładałem o powstaniu i wzroście imperium mongolskiego.”
Zastanawiałam się, jakie uczucia towarzyszyły młodocianym więźniom w chwili zwolnienia. Patrząc dzisiaj z perspektywy czasu odzyskana wolność wydaje mi się być naznaczona swoistym piętnem, którego najbardziej materialnym wyrazem był wilczy bilet – wpis o karalności, przekreślający szansę na karierę w PRL. A przecież nikt chyba wtedy nie mógł spodziewać się końca Polski Ludowej. Sądziłam też, że wyjściu z więzienia musiało towarzyszyć poczucie utraty młodzieńczych lat, tych najpiękniejszych, kiedy człowiek wierzy, że może wszystko. Okazuje się jednak, że nie tak myślał o tym Marek Eminowicz. „Jak się ma 18 czy 19 lat nie myśli się kategoriami utraty młodości. Ja urodziłem się optymistą, wierzyłem, że prędzej czy później się z tego wszystkiego wykaraskam. Wtedy myślałem, że moje życie będzie ‚normalne’.” Co więc było najważniejsze po wyjściu z więzienia? „Zachłyśnięcie się wolnością, odwiedzenie Rodziny, przyjaciół. Także podjęcie działalności turystycznej – zacząłem jeździć w góry. Trzeba było też nadrobić zaległości, czyli zabawy, spotkania z dziewczynami!”
STUDIA
W czerwcu 1951 Marek Eminowicz zdał maturę. Przed aresztowaniem udało mu się ukończyć pierwszy rok studiów historycznych na Uniwersytecie Jagiellońskim. Wyjście z więzienia zbiegło się z ważnymi zmianami – zaczynała się odwilż, która była efektem stopniowego załamywania się systemu. Wystąpienie Chruszczowa na XX Zjeździe KPZR w lutym 1956, a tym bardziej wizyta delegacji rosyjskiej w Warszawie w październiku i wystąpienie Gomułki, dawały nadzieję na liberalizację życia w państwie. Na fali zmian oraz dzięki życzliwości prorektora UJ Jana Moszewa Profesorowi udało się podjąć przerwane studia. „Ja jestem z natury łatwowierny, ale większość Polaków też uwierzyła Gomółce. Nastąpiła znaczna liberalizacja, zbieraliśmy pieniądze i dary dla Węgrów, mieliśmy szereg złudzeń. Tak np. reaktywowaliśmy Harcerstwo, tworząc na UJ Drużynę Instruktorską im. gen Józefa Bema. Każdy z zrzeszonych zakładał lub reaktywował jakąś drużynę, ja w swym macierzystym Liceum Sobieskiego – była to słynna ‚Zielona 3’ im. gen Kazimierza Pułaskiego. Poznałem wielu wspaniałych chłopców, którzy stali się moimi przyjaciółmi. Wtedy ludzie mniej się bali, wielu pomogło mi po wyjściu: prorektor Moszew, który wyraził zgodę na kontynuację moich studiów, lekarka UJ, która zadzwoniła do szefa Studium Wojskowego, aby mnie, kryminalistę, otoczył opieką. Spotkałem całą masę życzliwych ludzi, wielu gratulowało mi postawy. Chodziłem w nimbie prawdziwego ‚bohatera’, co mnie jako młokosowi bardzo imponowało.”
Pracę magisterską „Kwestia ‚Ziem Zabranych’ w obradach Sejmu Powstańczego 1830-31” Marek Eminowicz pisał u profesora Antoniego Podrazy. Tematyka zaskakująca, bo przecież każdy uczeń „Piątki” wie, że jako historyka najbardziej Profesora fascynuje starożytność, a z historii nowożytnej – marszałek Piłsudski. Jak się okazuje, te zainteresowania były żywe już na studiach: „Fascynował mnie prof. Ludwik Piotrowicz – wybitny starożytnik. Po aresztowaniu napisał mi chwalebną opinię na proces – że jestem bardzo dobry i że widzi we mnie swojego następcę! W czasach stalinowskich był to oczywiście akt odwagi z jego strony.” Jednak po wyjściu z więzienia nad ambicją wziął górę praktycyzm: „Uznałem, że straciłem w wiezieniu tyle lat, że trzeba iść po linii najmniejszego oporu i kończyć studia jak najwcześniej. Dlatego poszedłem na seminarium do prof. Podrazy, bo uchodziło za łatwe.”
W listopadzie roku 1957 Marek Eminowicz ożenił się z Teresą Około-Kułak, studentką romanistyki. Młodzi zamieszkali w trzypokojowym mieszkaniu, razem z matką Marka i dwoma obcymi osobami. „Przez kilkanaście lat mieszkaliśmy z żoną i córką na 18m2 w jednym pokoju – koszmar, wspólna kuchnia i łazienka.” Jak już to zostało powiedziane, profesor podjął też bezpośrednio po wyjściu z więzienia działalność turystyczną – został prezesem koła PTTK na UJ, uczestniczył w wielu rajdach i wycieczkach. Przez kolejne 10 lat prowadził wczasy wędrowne w górach polskich.
Od września 1958 profesor pracował w Szkole Podstawowej nr 38 przy ulicy Żółkiewskiego. Zdobycie pracy było kolosalnym sukcesem, zawdzięczał to zresztą swojej ciotce Annie Eminowicz. Przeszłość więzienna ciągnęła się za nim. „Musiałem meldować się na MO, a czasem wzywano mnie na rozmowy do SB” – w końcu był kryminalistą. W szkole odnalazł swoje powołanie. „Dzieci mnie uwielbiały, ja je też. Do dziś utrzymuję kontakt z niektórymi swoimi dawnymi uczniami. W pewnym sensie stałem się belfrem przez przypadek, ale teraz patrząc z perspektywy, mając około 3 tysiące swoich dawnych uczniów, jestem dumny, że moja miłość jest odwzajemniona i coraz więcej mam spotkań z absolwentami, z wieloma łączą mnie więzy przyjaźni.”
Po trzech latach pracy Profesor złożył podanie o przyjęcie na studia doktoranckie na UJ. „W swej naiwności (bo naiwny byłem od dziecka i jestem nadal) wierzyłem, że skoro jestem świetny – studia ukończyłem ze średnią 4.7 z przedmiotów historycznych – to stypendium dostanę. Była szansa, bo znajomy znajomej był przewodniczącym komisji, ale uważałem, że nie trzeba ‚protekcji’. Oczywiście stypendium nie dostałem, a różne miernoty – tak.”
W dalszym ciągu pracował więc w SP 38, z właściwą mu fantazją organizując zajęcia dla dzieci. Między innymi prowadził koło historyczne, które przygotowywało spektakle teatralno-historyczne. „Organizowałem pochody na dni książki przebierając dzieci za rycerzy. Zorganizowałem trzy obozy wędrowne, na Szlaku Orlich Gniazd, w Sudetach i nad morzem, od Szczecina po Gdynię. Moją pracę doceniła nawet ‚bardzo czerwona’ dyrektor Franciszka Chrżowa.”
Kiedy w 1963 roku nadarzyła się możliwość podjęcia studiów doktoranckich i uzyskania stypendium na WSP, Marek Eminowicz zdecydował się napisać doktorat z zakresu metodyki nauczania historii. Choć tematyka nie była pasjonująca, w perspektywie można było liczyć na asystenturę. Tymczasem można było korzystać z czteroletniego stypendium. „Uznałem, że skoro Państwo płaci mi cztery lata, a trzy mi zabrało przez więzienie, to trzeba żyć przyjemnie! Mając już żonę i dziecko, praktycznie większość czasu spędzałem w górach, które były moją pasją.”
Po czterech latach gotowe było pięć rozdziałów pracy. Profesor przeliczył się co do obiecanej posady asystenta. „Byłem ulubieńcem promotora, służyłem Mu jak umiałem. Był to miły, łagodny Pan przewrażliwiony na punkcie swojego zdrowia, opiekowałem się nim gdy chorował. On oczywiście twierdził, że zostanę u niego na asystenturze.” Jednak kiedy przyszło do przydzielenia etatu, przyjęto członka partii. „Na WSP naciskali na niego, a on bał się własnego cienia. Oczywiście mogli go straszyć moją przeszłością, ale na to nie mam dowodów!” Do rozpoczętego doktoratu Profesor nigdy nie wrócił. „Wsadziłem go na pawlacz, a kilka lat temu spaliłem. Uczonym nie zostałem. Być może gdybym się nie ‚obrażał’ i dokończył doktorat, wcisnąłbym się na WSP. Pracując tam prędzej czy później zrobiłbym jakąś karierę! Może tu zawiniło moje lenistwo i tylko tak się usprawiedliwiam przed samym sobą.”
Rozmawiając z Profesorem nie można się oprzeć wrażeniu, że coś się zmieniło, jeżeli chodzi o prestiż pracy naukowej na uczelni. Dzisiaj właściwie mało kto marzy o karierze naukowej – zamknięcie się na uczelni jest dla wielu, zwłaszcza tych najzdolniejszych, ostatnia deską ratunku i zdarza się, że etaty asystenckie dostają ci, w ogóle na to nie zasługują. Pracę naukową można prowadzić za o wiele wyższym wynagrodzeniem w samodzielnych zakładach. Nie zmieniło się tylko jedno – wykształcenie klasyczne nie daje szerokiego wyboru zatrudnienia i tak jak w latach 50,60-tych jest to alternatywa badacz – nauczyciel. „W tych czasach prestiż naukowca był dość wysoki, nauczyciela z roku na rok mniejszy, ponieważ była selekcja negatywna i do szkolnictwa szli ludzie nie z powołania, ale np. aby ‚uciec od wojska’, bądź tacy, którzy z racji tego, że byli słabi z matematyki (w tym ja) nie mogli zostać np. inżynierami.” I jeszcze jedna kwestia niezmienna – stosunek wynagrodzeń. „Po podjęciu stypendium mogłem kupić miesięcznie np. dwie koszule non iron, wtedy była taka moda. Kosztowały 700zł. W podstawówce miałem 1500zł, stypendium wynosiło 2200. Czyli znaczna różnica.”
Trzeba było wrócić do pracy. Najbliższy przyjaciel z czasów studiów, Zdzisław Marski, pracował już wtedy w kuratorium i pomógł znaleźć pracę w Liceum Pedagogicznym dla Wychowawczyń Przedszkoli. Podczas przenoszenia etatu z podstawówki do liceum „Pani Zosia” z inspektoratu oświaty zezwoliła na przepisanie ankiety personalnej by nie podawać „karalności”. „Jako urodzonemu szczęściarzowi trafiła mi się nadzwyczajna dyrektorka, Honorata Kapusto – babcia znanego obecnie historyka dr Andrzeja Nowaka, redaktora Arcanów, autora książek historycznych. Była to niezwykle mądra i inteligentna kobieta. Doceniła mnie jako nauczyciela i organizatora kółka historycznego i krajoznawczego. Wspólnie organizowaliśmy wyjazdy do Przesieki.” Profesor rozwijał swoją indywidualną działalność turystyczną organizując kolejne obozy i zimowiska w Polsce- Beskidy, Podhale, Mazury, Pomorze Zachodnie. Z Klubem Przodowników GOT zwiedził Bułgarię.
V L.O. IM. AUGUSTA WITKOWSKIEGO W KRAKOWIE
We wrześniu 1969 Marek Eminowicz zaczął pracować w krakowskiej „Piątce”, która wtedy nie była szkołą tak znaną i elitarną. Za dyrektury mgr Stanisława Potoczka, który prowadził słynny Teatr Międzyszkolny, była to szkoła dobra. Znakomite liceum zrobił z VLO dopiero dyrektor Mieczysław Stefanów.
W dużym wówczas województwie zakładano pierwszą klasę humanistyczną – inicjatywa dyrektora Potoczka. Pracę udało się zdobyć znów dzięki życzliwym ludziom – Marek Eminowicz został polecony jako wyróżniający się historyk przez kolegę ze studiów, dr Mariana Dąbrowę, instruktora metodyka. „Angaż mój traktowałem jako wyróżnienie. Byłem zachwycony pracując z tak wspaniałą i bardzo zdolną młodzieżą. To z tej klasy mam wielu przyjaciół i zięcia, którego bardzo kocham. A np. Wojtek Mleczko przez długi czas był rekordzistą jeśli chodzi o ilość wyjazdów ze mną. Jestem też ojcem chrzestnym jego syna Kuby!”
Idealiści odrzucają protekcję jako coś niegodnego; zawsze mi się wydawało, że także nie-idealiści traktują ja z lekką pogardą, pomimo tego, że właściwie nic nie da się dzisiaj załatwić bez znajomości, przy mniej lub bardziej rażących nadużyciach. Ponadto sądziłam, że protekcja zawsze wywołuje nieprzychylność wywołaną poczuciem niesprawiedliwości; a przecież Profesor ma zdecydowanie więcej przyjaciół niż wrogów, a na dodatek dla wielu ludzi jest autorytetem. „Protekcje w PRL były normalną sprawą” – choć brzmi to banalnie warto zauważyć, że ten stan rzeczy wynikał nie tylko z przyczyn uniwersalnych, takich, jakie znamy dzisiaj. Była to broń społeczeństwa dyskryminowanego za przekonania.
Pracując wcześniej w podstawówce i liceum żeńskim spotykał się z sympatią Grona Pedagogicznego. W Piątce również szybko się zadomowił – dzięki swojej bezpośredniości w kontaktach z ludźmi, jak i licznym imprezom towarzyskim organizowanym dla nauczycieli za dyrektury mgr Potoczka. Z biegiem czasu Grono podzieliło się jednak na przyjaciół i wrogów (tych drugich było jednak znacznie mniej), głównie za sprawą sukcesów Profesora w pracy zawodowej – to jego uczniowie wygrywali konkursy i olimpiady, z nim młodzież jeździła na zimowiska i obozy. Na dodatek doceniano go i na zewnątrz – w roku 1974 otrzymał nagrodę Ministra Oświaty, a w Dniu Nauczyciela tego roku – Złoty Krzyż Zasługi, zaś w 1987 – Medal Komisji Edukacji Naukowej. W 1999 odznaczono go Krzyżem Niezłomnych i orderem Polonia Restituta, w tym samym roku dyrektor szkoły wystawił mu ocenę pracy „szczególnie wyróżniającą”. Dzisiaj jednak jest już inaczej jeśli chodzi o jego stosunki z nauczycielami. „Nikomu jako emeryt nie zagrażam, a młodzi raczej mnie lubią! Zawsze żyłem w myśl maksymy ‚Psy szczekają, karawana jedzie dalej’. To jak z tym lwem z czeskiego herbu – ma dwa ogony, żeby oganiać się od wrogów i od przyjaciół. Uważam się za człowieka porządnego, opinie innych mam gdzieś.”
HISTORIA W SZKOLE
Lekcje historii u Profesora Eminowicza zawsze odbiegały od metodycznego standardu. Na pozór nieco chaotyczny, pełen dygresji wykład tak naprawdę prowokuje refleksję, zachęca do samodzielnego wyszukiwania informacji. W głowie zostaje spora porcja konkretnej wiedzy a także cała masa anegdotek i ciekawostek historycznych. Dla dzisiejszych uczniów lekcje z Profesorem to niecodzienna okazja obcowania z pasjonatem.
W opinii Profesora niełatwo jest dzisiaj zainteresować młodzież historią. Zupełnie inaczej było w czasach, gdy o wiele trudniej było dowiedzieć się prawdy o dziejach kraju. Historię fałszowano w różnych okresach z mniejszym lub większym natężeniem. Profesor jako klasyczny przykład podaje zbrodnię katyńską. „W latach 60’tych powszechnie mówiono, że Chruszczow chciał się do sprawy Katynia przyznać, ale Gomółka się na to nie zgodził. Prawdopodobnie była to legenda. W 1969 byłem na doszkalaniu w Toruniu, mieli wykłady poważni ludzie, m.in. profesorowie Uniwersytetu Mikołaja Kopernika. Pamiętam jak w trakcie wykładu profesora Wojciechowskiego jeden z kolegów wprost zapytał – jeżeli uczeń zapyta o Katyń, to co? Padła odpowiedź – potwierdzić, czyli przyznać, że to zbrodnia radziecka. Generalnie jednak kwestię katyńską pomijać. Po kilku latach jeden z moich kolegów był na podobnym kursie i na to samo pytanie otrzymał odpowiedź: nie wolno przyznać się do tego, że mordu dokonali Rosjanie, tylko tradycyjnie zwalać na Niemców.” Utajnianie odbywało się także poprzez cenzurę. „Dochodziło w sprawach cenzury do śmiesznych spraw, podobno nie wolno było reprodukować obrazu Matejki ‚Batory pod Pskowem’.”
Do roku 1956 trudno było o dobry podręcznik do historii. W latach 50’tych ukazały się tłumaczenia podręczników radzieckich, a także podręczniki polskich historyków pisane z pozycji marksistowskiej. Nieliczne niezafałszowane podręczniki miały bardzo mały krąg odbiorców, nauczyciele często bazowali więc na słynnych podręcznikach autorów Lewicki, Zakrzewski – jeszcze z czasów autonomii galicyjskiej!- oraz z podręczników przedwojennych z czasów reformy Jędrzejewiczów. Po Październiku pojawił się zalew podręczników, na czele z poszukiwaną do dziś „Historią Polski do 1795” autorek Michnik, Mosler.
Niezależnie od podręcznika wpływ na światopogląd ucznia ma wykładowca. Od jego odwagi zależy, co przekaże młodzieży. „Ludzie się bali” – potwierdza Profesor, jednak zapytany o swoją postawę odpowiada pewnie. „Zawsze wykładałem prawdziwą historię, ale jeżeli był temat prawdziwie mnie denerwujący kazałem wpisać temat zgodny z programem i czytać z podręcznika. Chodziło o to, że Święta Ruś, Wielkie Księstwo Moskiewskie czy też Rosja carska miały być ‚cacy’, a Niemcy wręcz przeciwnie. Oczywiście gdy były tematy takie jak np. ‚Zwycięskie ofensywy Armii Czerwonej’, to zgodnie z prawdą o tym opowiadałem. W końcu ta armia doszła do Berlina. Nie podniecałem się tym jednak i gdzie się dało wtykałem jakąś szpileczkę, np. mówiąc o proporcjach sił i nieliczeniu się z ludźmi – ‚nas jest mnoho’. Myślę, że większość nauczycieli nie fałszowała historii, ale drażliwe sprawy pomijała. Prawdą jest, że wielu było w partii i ci byli dyspozycyjni.” Jest to chyba niesprawiedliwe uogólnienie – bywali przecież nauczyciele bezpartyjni, którzy nauczali w sposób bardziej dyspozycyjny niż tacy, którzy należeli do partii. Przynależność do partii nie zawsze przecież oznaczała ideologiczne zaangażowanie.
Podczas pracy Profesora w Piątce nie wracała już sprawa więzienia. „Dyrektor Stefanów wiedział i raczej mnie osłaniał. Nigdy niczego się nie bałem, a po wyjściu z więzienia tym bardziej, ale licząc się z możliwością aresztowania, czy też internowania, po wprowadzeniu stanu wojennego na wszelki wypadek spałem w bardzo ciepłych ‚bajowych gaciach’ i koło tapczanu miałem pod ręką kożuch. Pamiętałem, jak marzłem na UB i jak zazdrościliśmy Andrzejowi Rozmarynowiczowi kożucha (był aresztowany w zimie). Mnie i moich kolegów aresztowano jesienią; ja wracałem z gór, byłem więc stosunkowo ciepło ubrany. Jednego z moich kolegów, dziś znanego profesora Janusza Orkisza, na mocy amnestii i bez sprawy wypuścili z UB przed sama wigilią w krótkich spodniach – marzł prawie trzy miesiące.”
KONKURSY HISTORYCZNE
Od początku pracy w szkole Profesor prowadził Szkolne Koło Miłośników Historii. Jego zadaniem było poszerzenie programowych wiadomości z historii. Na odbywających się raz w tygodniu zajęciach oglądano filmy, przeźrocza, Profesor zachęcał do dodatkowej lektury, wszczynał dyskusje. Jak każde jego przedsięwzięcie Koło miało sprawną organizację i dyscyplinę. Działały cztery sekcje: olimpijska, konkursowa, wycieczkowa i organizacji gabinetu historycznego. Można powiedzieć, że Koło stanowiło forum swobodnej wypowiedzi i dyskusji historycznej. „Chwaliłem każdą udokumentowaną wypowiedź, dyskusję prowadziliśmy w kółku jak i podczas wycieczek i obozów. Im mniejszy był krąg, tym dyskusje były żywsze i swobodniejsze. Nikt nigdy z moich wypowiedzi nie mógł wynieść przekonania, że jestem wielbicielem Rosji i ZSRR.”
Sekcja konkursowa kółka przygotowywała trzyosobowe drużyny do udziału w konkursie wiedzy o Krakowie „Czy znasz Kraków”. Jest on organizowany corocznie przez Wydział Kultury i Sztuki Urzędu Miejskiego, Kuratorium Oświaty i Wychowania, Pałac Młodzieży i Muzeum historyczne Miasta Krakowa od roku 1960. Od początku lat 70’tych opiekę nad drużynami z VLO objął Marek Eminowicz i szybko doczekał się spektakularnych sukcesów swoich uczniów – pierwsze miejsce w 1974 roku zapoczątkowało czteroletnia serię zwycięstw. W roku 1981 drużyny VLO obsadziły 1, 2 i 4 miejsce. W połowie lat 80’tych rozpoczęła się kolejna, tym razem pięcioletnia seria zwycięstw. Tradycją konkursu jest wręczanie zwycięzcom przechodniego pucharu, który przechodzi na własność szkoły, której zawodnicy zwyciężą w trzech kolejnych latach. „Piątka” otrzymała dwa takie puchary. Profesor pytany o składniki sukcesu powtarzał zawsze, że jest to przede wszystkim owoc pracy uczniów, jego zadaniem jest zachęcenie ich do przygody intelektualnej. Nagrodą za zwycięstwo w konkursie były do roku 1988 wycieczki zagraniczne, na Węgry, do Lwowa czy Kijowa – samo to było wystarczająca motywacją dla młodzieży. Jednak absolwent „Piątki” Paweł Dettloff, który dziś jest historykiem sztuki, a konkurs o Krakowie wygrał dwukrotnie, wspomina w „Księdze Jubileuszowej” VLO, że sama atmosfera przygotowań do kolejnych stopni konkursu, rodzaj sportowej rywalizacji, był niezapomnianym przeżyciem. „Wymiar konkursu bardzo trudno zamknąć datami i wysokościami wygranych” – aby zrozumieć jego znaczenie dla uczniów, którzy z niebywałą pasją wchłaniali niezwykle szczegółową wiedzę na temat zagadnień konkursowych, należałoby się przyjrzeć ich dalszym losom – większość z nich jest dzisiaj historykami, historykami sztuki czy prawnikami.
WYPRAWY EMINOWICZOWSKIE
Termin „wyprawy” został ukuty na początku lat 90’tych – wtedy dopiero ruch turystyczny Profesora mógł nabrać dzisiejszego imponującego rozmachu. Do roku 75 Profesor nie miał paszportu. Organizował wyjazdy krajowe, a gdy tylko otwarto granice rozpoczął wycieczki do krajów socjalistycznych. Kilkakrotnie organizował zimowe objazdy po stolicach KDL, a także stacjonarne obozy w Bułgarii w miejscowości Pomorie.
W roku 1975 otrzymał pierwszy paszport. Wraz z niewielką grupą udał się wtedy mikrobusem do Włoch. Musiało to być ogromne przeżycie dla historyka – zobaczyć wreszcie na własne oczy to, o czym samemu mówi się na lekcjach w szkole. Kolejne wyprawy ograniczane były już tylko środkami finansowymi. Utrzymanie się na Zachodzie było drogie, a wyjazdy nie miały przecież być elitarne. Aby jak najwięcej uczniów mogło pojechać, różnymi sposobami starano się zaoszczędzić. Na wyprawę jechało się z całym zapasem konserwowego prowiantu, butlami gazowymi i namiotami. Za granicą Profesor korzystał też z pomocy swoich licznych absolwentów i znajomych, którzy pomagali załatwić nocleg. Wielu uczniom Profesor podczas wypraw odkrywał oczy na świat, mogli dzięki niemu poczuć się obywatelami Europy. Podróżowali autokarami, których specyfika polegała na tym, że były pełne wszystkiego – ludzi, bagaży, garnków, zapasów – co niejednokrotnie było przyczyną poniżenia jakiego na Zachodzie doznawali przybysze zza żelaznej kurtyny. Profesor Boroń, historyk w naszej szkole, a także wieloletni uczestnik i współorganizator wypraw, wspomina, że to poniżenie było jakby „wliczone w koszta” – cena uzyskania dostępu do zabronionej wcześniej innej kultury, tradycji, sztuki.
Chyba najważniejszą z tych wypraw była podróż do Anglii w roku 1981. Aby udało się wyjechać w czasach tzw. pierwszej „Solidarności”, gdy w powietrzu wisiał stan wojenny, dyrektor Stefanów musiał, narażając się, podpisać nieskończoną ilość pism do Kuratorium i Ministerstwa. Przygotowania miały niezwykły rozmach – wyjazd trwał sześć tygodni, miał 47 uczestników, bardzo ambitny program – po drodze zwiedzanie 8 krajów, wreszcie – cała Wielka Brytania w trzy tygodnie. Grupa spotkała się z Wandą Piłsudską w gmachu tzw. POSK, gdzie znajduje się ekspozycja poświęcona pamięci Marszałka i mieści Instytut jego imienia. Punktem kulminacyjnym programu było spotkanie z generałem Stanisławem Maczkiem w Edynburgu. Kilka lat później w polonijnej prasie ukazał się wywiad z generałem, który zapytany o najważniejsze wydarzenia jego życia wymienił cztery: bitwa pod Falaise, wiadomość o Jałcie, spotkanie z papieżem oraz odwiedziny w Edynburgu młodzieży z krakowskiego liceum. Do tego spotkania przygotowywano się długo – zespół muzyczny ćwiczył wykonanie pieśni żołnierskich, a przede wszystkim marsza jego 1. Dywizji Pancernej, który, jak wspomina uczestniczka wyprawy Agnieszka Malatyńska-Stankiewicz, wywołał u generała łzy wzruszenia. W Edynburgu rozmawiano o Polsce i jej szansach na odzyskanie wolności – a uczniowie Profesora byli jakby ambasadorami młodego pokolenia Polaków. Z wyprawy wrócili z dużą ilością nielegalnej literatury i pełni optymizmu, jaki przekazał im generał.
Wcześniej, w roku 1978 Profesor po raz pierwszy pojechał do Azji. Była to kameralna wyprawa, w której uczestniczył przyjaciel Marka Eminowicza, Edward Moskała oraz najbardziej zaprzyjaźnieni absolwenci Maciek Bóbr i Jacek Olbrycht. Profesor, miłośnik gór, zakochał się w Nepalu. Wracał później do Azji z młodzieżą w latach 1984, 86, 94. W roku 1979 Profesor zorganizował pierwszą dużą imprezę – bezprecedensową wyprawę „Zachód 2000”, właściwie po całej Europie zachodniej. Rok 1980 to wyprawa do północnej Afryki MAGHREB’80. Jak dotychczas to najdłuższy, bo dwumiesięczny, wyjazd. Odbył się pod patronatem Polskiego Towarzystwa Przyjaciół Nauk o Ziemi, jako, że w tamtych czasach by wyjechać należało mieć szyld wyprawy naukowej (wieloletnim prezesem Towarzystwa był przyjaciel Profesora, Kazimierz Trafas). Podczas wyprawy do Włoch w roku 1986 po raz pierwszy grupa Profesora trafiła przed oblicze Ojca Świętego Jana Pawła II w Castel Gandolfo.
To właśnie na wyprawach zacieśniają się więzy z uczniami. Wielu z nich zaraża się podróżowaniem i jeździ z Profesorem jeszcze długo po maturze. Trafnie ujęła to Justyna Poluk-Polony, wieloletnia kronikarka wypraw: „Z perspektywy kilku lat mogę osobiście powiedzieć jedno: jeśli na prywatnych wakacjach, nie zmuszany przez nikogo człowiek wlókł roczne dziecko 8000km przez Europę zwiedzając jak szalony, a o poranku cisnęły mu się na usta słowa „kto nie wstaje płaci 5 dolarów”, to na pewno zaraził się od Profesora podróżniczym bakcylem.”
Można powiedzieć, że bazą wypadową dla wypraw jest „Chata” na Magórce. Skromny domek z widokiem na Babią Górę to miejsce spotkań i ucztowania Profesora i jego przyjaciół, rzeszy absolwentów i „weteranów” wypraw. To tu omawia się plany kolejnych wypraw, tu także przyjeżdża się po powrocie, aby wspominać. „Chata” w swojej długiej tradycji urasta niemal do rangi symbolu. Została wybudowana w roku 1985, jednak wcześniej przez 10 lat jeżdżono na weekendy do innej chaty, należącej do przyjaciela Profesora, Edwarda Moskały. Chata ma oczywiście swoją hierarchię – od gości, poprzez bywalców (status uzyskiwany po trzech wizytach), aż po zaszczytny tytuł „mieszkańca” lub „gospodyni Chaty”. Celebruje się urodziny i imieniny, prowadzi się ranking bytności. Chata ma także swoją dokumentację – kronikę ze zdjęciami i sprawozdaniami uczestników, obecnie „pisze się” już dwudziesty szósty jej tom.
Chaty nie można rozpatrywać wyłącznie w kategoriach rozrywki towarzyskiej. Była i jest nadal w pewnym sensie przedłużeniem lekcji u Profesora – w rozumieniu takim, jak to określa wielu absolwentów, dla których te lekcje były szkołą życia. Przybywali tam nie tylko absolwenci, ale i uczniowie. Był to pewien azyl, ucieczka od rzeczywistości, możliwość obcowania ze sobą na trochę innych prawach, bardziej ludzko. Sama kwestia jadłospisu poszerzała horyzonty młodzieży wychowanej w czasach ascezy żywieniowej. Bywalec Chaty Robert Makłowicz wspominał po latach: „To właśnie w chacie na Magórce pierwszy raz jadłem słyną szynkę z Parmy, poznałem, co znaczy fondue bourgignone i odkryłem niezwykłe zalety pstrągów w białym winie.”
PRL I III RP
Warto zastanowić się, jakie zmiany przyniósł przełom roku 1989 dla nauczyciela – historyka. Jak to już zostało zaznaczone, z chwilą, gdy prawdziwa historia przestała być zakazanym owocem, zaczęła funkcjonować jako zwykły przedmiot – dziś dla ucznia nierzadko nie jest ważniejsza od biologii czy fizyki. Co za tym idzie, zmieniła się rola nauczyciela historii – dawniej w ogromnym stopniu kształtował świadomość młodych Polaków, dziś ważniejsze jest, czy przekazuje wiedzę w sposób atrakcyjny i czy dobrze potrafi przygotować do egzaminu wstępnego na prawo czy stosunki międzynarodowe.
Rok 89 przyniósł także zmiany w gospodarce; przejście na gospodarkę rynkową przyczyniło się do szybkiego wzbogacenia się części społeczeństwa, która potrafiła wykorzystać tę szansę. Dla nauczyciela organizującego zagraniczne eskapady pojawienie się sporej liczby zamożniejszych uczniów oznaczało rewolucję w planowaniu wypraw. Rok 1991 zapoczątkował cykl tzw. Wielkich Wypraw. Profesor najbardziej jest dumny z trzeciej z kolei wyprawy „Ziemia Świeta’93”. „Lepszą mógłbym zorganizować tylko na Księżyc” – tak się kiedyś wyraził w radio RMF. Trasa wiodła przez wiele państw, w tym te najważniejsze dla naszej europejskiej kultury – Grecję, Ziemię Świętą, Egipt. Wspomnienia z tego wyjazdu każdy uczestnik musi mieć bajkowe – góra Olimp, Mykeny, Jerozolima, miejsca związane z życiem Jezusa, Morze Martwe, Masada, galop na wielbłądach pod piramidami. To z tej wyprawy pochodzi zdjęcie Profesora w egipskim grobowcu- przedmiot jego największej dumy.
Początek III RP przyniósł także rehabilitację Profesora, który przez całą PRL był przecież kryminalistą. Jest to jednak jedynie rehabilitacja „ideologiczna” – dawnych prześladowców nikt nie ukarał, a o ofiarach młodzieżowego ruchu niepodległościowego wciąż wiadomo bardzo mało. Zwraca na to uwagę Lucyna Kulińska, absolwentka Profesora, w swojej książce „Z dziejów obozu narodowego w Polsce w latach 1944-47”. Istnieje potrzeba, aby tę tematykę przybliżyć, i przedstawić społeczeństwu ludzi-bohaterów, którzy odchodzą w zapomnienie. Przeglądając kiedyś „Dziennik Polski” trafiłam na polemikę Zbigniewa Hołubowskiego, także więźnia celi nr 11 na Montelupich. Odnosząc się do stwierdzenia, że „UB potrafiło każdego złamać”, wymienia nazwiska swoich współwięźniów, w tym Marka Eminowicza, mówiąc o nich jako o „wspaniałych, niezłomnych ludziach, [którym] należy stawiać pomniki.”
W roku 1995 Gazeta Krakowska przyznała Markowi Eminowiczowi tytuł Człowieka Roku. To, że jest w Krakowie „popularnym belfrem” nie jest zadośćuczynieniem za lata więzienia i dyskryminacji, jednak można powiedzieć, że i tak jest w lepszej sytuacji niż wielu jego kolegów. Ich prześladowcy nie zostali ukarani, zas oni nie otrzymali żadnej rekompensaty. Obecnie są starszymi ludźmi bądź już umarli – w zapomnieniu. Dlatego byli więźniowie utworzyli własną organizację, która troszczy się o ich prawa. 13. października 1991 odbył się pierwszy zlot Związku Młodocianych Więźniów Politycznych „Jaworzniacy”. Związek organizuje coroczne spotkania byłych więźniów, na które przyjeżdżają Polacy z całego świata, wydaje także czasopismo „Jaworzniacy”. Z inicjatywy Józefa Staszewskiego Związek stara się o powstanie pomnika „Tym, co stawiali opór”, poświęconego buntownikom czasu PRL.
Kiedyś Profesor kazał nam zapytać rodziców, czy wierzyli w koniec PRL. Sam powiedział wtedy: „Wierzyłem, że PRL w końcu upadnie, tak jak inne imperia. Nie sądziłem jednak, że stanie się to za mojego życia.”
POSŁOWIE
Praca ta nie ma właściwie zakończenia – Profesor przecież dalej uczy, dalej podróżuje. Koniec PRL to początek nowego okresu, ale wiele rzeczy pozostaje niezmiennych. Przeglądając kroniki dawnych wypraw, czytając wspomnienia absolwentów, odnajduję w nich Profesora takiego, jakiego ja poznałam, z jego twardymi zasadami i wielkim sercem.
Chociaż do szkoły trafił z braku innych możliwości zatrudnienia, nie można powiedzieć, że trafił tam przez pomyłkę. Odnalazł tam swoje powołanie i zrozumiał, że ma tam do spełnienia rolę. Od kiedy wyszedł z więzienia nie wracał już do podziemia – uznał, że nauczając młodzież historii, kształtując postawy młodego pokolenia, o wiele lepiej może służyć ojczyźnie. Ze swoją charyzmą i otwartością na ludzi najlepiej się zresztą do tego nadawał.
Chciałabym przytoczyć fragment wspomnieniowego tekstu przyjaciela i absolwenta Profesora, Jacka Olbrychta. Myślę, że ta krótka wypowiedź lepiej charakteryzuje Profesora niż cokolwiek, co ja mogłabym o Nim napisać.
„Pamiętam, jak przed dziesięcioma laty pewien obcokrajowiec z obszaru Europy zachodniej zapytał mnie „… dzięki czemu wy, młodzi ludzie, mogliście przeżyć swoje najlepsze lata pod obcym reżimem?” Po chwili zastanowienia odpowiedziałem: dzięki autorytetom. To znaczy dzięki takim postaciom, które w ważnych sprawach (życiowych, politycznych i innych) były punktem odniesienia, kimś, na kim można było polegać. Dla mnie i dla moich przyjaciół Marek Eminowicz był takim właśnie autorytetem. Jak nikt inny potrafił zawsze wydać celny osąd. Był w tym zawsze boleśnie uczciwy i precyzyjny. Dotyczyło to zarówno oceny ludzi jak i jakości pitego wina. Niewątpliwie fakt, iż sam jest historykiem, pomagał mu patrzeć na otaczającą rzeczywistość bardzo realistycznie (nigdy nie lubił science-fiction). Z drugiej jednak strony mając w sobie szczególna wewnętrzną uczciwość i spójność, w rezultacie był i jest osoba przewidywalną, tzn. taka, która gwarantuje dotrzymanie słowa. Na czymś takim można budować.” („Za co kochamy Marka Eminowicza”)
Gdy oddałam Profesorowi tekst do autoryzacji, wykreślił z niego wszystkie nazwiska ludzi, którzy w jakikolwiek sposób zaszkodzili mu w życiu. Stosunek do swojego życia bardzo świadczy o człowieku. Sądzę, że mogę z dużą pewnością stwierdzić, że o ile nikt chyba nie posądziłby Profesora o nadmierną skromność, nieprawdą jest, jakoby był chorobliwie rozkochany w sobie. W jego wspomnieniach pojawia się ogromna ilość ludzi, bliższych i dalszych przyjaciół, którzy „wpisali się” w jego życiorys. Zajmują w nim nieraz honorowe miejsca, bo mówiąc o swoich osiągnięciach Marek Eminowicz nigdy nie pomija ich współtwórców. Potwierdziła się więc moja teza – skoro kocha ludzi i dla nich żyje, także im dedykował swoją pracę. Pracował dla społeczeństwa, a ci, z których udało mu się „zrobić ludzi”, byli gotowi do rozpoczęcia nowego życia gdy opadła żelazna kurtyna.
Agnieszka Figiel, 2001
EPILOG
Na koniec warto zauważyć, że miasto sprawiło profesorowi już po jego śmierci wspaniałą niespodziankę. Przy okazji kolejnej fali dekomunizacji, jedna z krakowskich ulic została nazwana imieniem profesora Marka Eminowicza. Nasze Stowarzyszenie aktywnie wspierało tą inicjatywę pisząc w tej sprawie listy do Rady Miasta oraz Prezydenta Miasta Krakowa.